autor: Zofia Anna Pawłowska-Jarosik
Jak to się udało?
My z roczników czterdziestych nie wiemy, co się stało,
że tak długo w zdrowiu dożyć się udało.
Gdy wspominamy te lata, gdyśmy dziećmi byli,
sami dbaliśmy o siebie i sami się bawili,
z kluczami na szyi, wszak rodzice w pracy.
My i rówieśnicy byliśmy jednacy.
Łączyło nas podwórko, a trzepak w szczególności.
Wiele dostarczał zabawy, sprawności, radości,
nikt z dorosłych nie wróżył, że kręgosłup złamiemy.
Myśmy sami wiedzieli, że tego nie chcemy.
Zimą śnieżki, bałwany, łyżwy oraz sanki,
latem w chowanego, klasy lub skakanki.
W domu tylko się spało i lekcje odrabiało,
chociaż z tym ostatnim, to różnie bywało.
Jadaliśmy jabłka i gruszki jeszcze niedojrzałe
i choć były kwaśne, to dla nas wspaniałe.
Na podwórku brak owoców zagranicznych, frykasów,
nie znaliśmy bananów, kiwi, ananasów.
Nikt nas też nie szczepił przeciw rotawirusom
ani kokluszom, odrom i innym tyfusom.
Jadało się chleb z masłem, a nie z margaryną,
choćby nie wiem z jaką była witaminą.
Ileż cholesterolu zatem zjeść nam przyszło -
miało to wyjść na starość, a jakoś nie wyszło.
Dzięki temu, że nie było jeszcze wówczas komórki,
rodzice nie wiedzieli, gdzie synowie i córki.
Zatem dobrej zabawy nikt nam nie przerywał,
by zapytać jak długo będziesz tam przebywał.
Komputerów też nie było, to przy nich nie tkwiliśmy,
nie mieliśmy okazji zgarbieć - to nie zgarbieliśmy.
W dni powszednie się piło czystą wodę z kranu,
a w niedziele i święta kompot z rabarbaru,
tego niezdrowego, co podobno odkłada szczawiany.
Lecz o tym nie wiedziały nasze drogie mamy.
Bunt nas nie rozpierał, nie mazaliśmy murów
i nikt też nie startował w żadnych wyścigach szczurów.
Teraz, gdy wspominamy te lata, tak myślimy sobie,
że zupełnie nie byliśmy czyimś oczkiem w głowie.
I chyba dobrze się stało, dzięki Boże Ci za to,
bo jesteśmy normalni, niepodobni frustratom,
których teraz tak wielu, lecz z roczników późniejszych,
malkontentów, depresantów i większych i mniejszych.
Często zatem w skrytości myślimy, co też to się stało,
że tak długo w zdrowiu dożyć się udało?
Jadą, jadą dzieci drogą
Jadą, jadą dzieci drogą, braciszek z siostrzyczką
i jak kiedyś, przed stu laty, także jadą bryczką.
Jadą, jadą, lecz świat nie ten, choć ta okolica.
Nic tu dzisiaj nie to samo, nic już nie zachwyca.
Gdzieś zginęła pobielana, wiejska, swojska, polska chata,
kury, gęsi oraz kaczki, także wierzba rosochata.
Strach w konopiach niepotrzebny, bowiem przecież wróbli nie ma,
zginął także i skowronek, więc o świcie nie zaśpiewa.
Niegdyś były mokre łąki, kaczeńcami malowane,
ale dzisiaj już ich nie ma, zostały zmeliorowane.
Zaraz następnego lata, gdy ucichło żab kumkanie,
zawisły, jak mroczne wspomnienia, puste gniazda bocianie.
Co się stało, myślą sobie i siostrzyczka i jej brat,
kto to wszystko zniszczył, popsuł, że ten świat, to nie ten świat?
Dla Stanisława
Tulipany, jak pochodnie, ogrody rozpaliły.
I szafirki, te niebieskie, się wyniebieściły.
Także konawalie niczym mgiełki nieuchwytne prawie
oraz płatki jabłoni, co poległy w trawie.
I tylko w tym miesiącu ptaki pięknie śpiewają.
A to wszystko raz w roku, tylko w pieknym maju.
Szczęśliwy, kto wówczas ma swe imieniny.
Gdy świat się budzi do życia, to i my się budzimy.