Klub Sympatyków Rudy Pabianickiej

.

rudzka czytelnia

Zapiski z życia (część 1)

autor: Jerzy Świderski

Są to obszerne fragmenty pamiętnika pisanego przez wiele lat. Pominięto jedynie odniesienia osobiste
oraz imienne do osób żyjących.
Autorzy strony składają serdeczne podziękowania naszej Klubowiczce Elżbiecie Świderskiej,
za zgodę na publikację wspomnień jej Ojca.

Jerzy Świderski

Noc Sylwestrowa 1964/1965 r. Kończy się rok 1964. Jest czwartek, 31 grudnia.

Po powrocie do domu na resztę nocy zasiadam w fotelu. Pomimo zmęczenia nie zasypiam. W głowie przesuwa się wolno kalejdoskop zdarzeń z przeszłości. Powstaje myśl zapisania niektórych ważniejszych momentów mojego stosunkowo krótkiego życia. Chcę pisać prawdę, toteż proszę czytających o wybaczenie jeśli uznają, że nie tak to było.

Moja Rodzina, Znajomi, Koledzy i ja

Jako drugi syn, w ogóle czwarte dziecko moich rodziców, stałem się 30 kwietnia 1912 r., podobno o godz. 5.00 rano, człowiekiem. Początkowo zupełnie niezdolny do samodzielności. Toteż jak każde inne stworzenie karmiono, kąpano i zmuszano mnie do spania. Może dlatego, już jako dorosły chłopak i teraz, jako 52-letni człowiek, nie sypiam więcej na dobę jak 4-5 godzin. Ponieważ do trzeciego roku życia nic nie pamiętam, więc informacje do tej części moich zapisków czerpię z późniejszych opowiadań.

Dworek przy Patriotycznej

W 1913 r. Rodzice moi sprowadzają się z Karolewa-Stacji do Rudy Pabianickiej - osady otoczonej polami i lasami. Ojciec mój był tu w posiadaniu kawałka ziemi - ogrodu lecz bez domu. Dlatego też zamieszkaliśmy podobno nad Stawami Stefańskiego w domu p. Krowirandy (obecnie ul. Patriotyczna), a potem kolejno w domu pp. Burno przy obecnej ul. Rudzkiej, w domu p. Sierakowa przy ul. Trudnej, u piekarza Gnauka, też na Trudnej, następnie w dworku drewnianym p. Wasilewskiej, wśród kasztanów, przy stajniach dla koni wyścigowych, a w końcu ponownie w domu przy ul. Trudnej u Sierakowa.

W 1923 r. ojciec, który już nie pracował na kolei (PKP), a objął kierownictwo III Miejskiej Biblioteki w Łodzi, powziął myśl budowy własnego domu(1).

Było to zamierzenie ponad jego siły, ale już taki był, że mając 5 desek zaczynał budowę. Rok później, zamieszkaliśmy w niewykończonym jeszcze domu, ojciec zmagał się z utrzymaniem pięciorga dzieci (Władek, Marysia, Wanda, ja - Jurek i Cenia), z płaceniem długów zaciągniętych na budowę. Do tego na utrzymaniu ojca była bardzo daleka krewna matki, tak zwana "babcia" oraz ojciec ojca tj. mój dziadek. Te 9 osób trzeba było wyżywić, ubrać i, jak wspomniałem, płacić długi za jeszcze niewykończony dom. Na domiar złego czy dobrego troje uczęszczało do szkół średnich w Łodzi.

Jak ten ojciec na to wszystko potrafił zarobić nie mam pojęcia. Teraz jak wspomnę było to gigantyczne zobowiązanie ojca wobec siebie. Jeżeli jeszcze wspomnę, że ojciec wciąż się uczył, a w 1932 r. skończył Wyższe Studia Wydziału Nauk Społeczno-Ekonomicznych przy Uniwersytecie Warszawskim Oddział w Łodzi, to chyba należał mu się pomnik za życia, za tyle trudu poniesionego dla swoich najbliższych. Prawie to nie do wiary. Przecież jeszcze praca społeczna pochłaniała go tak bardzo, że czuło się, że jest ona dla niego koniecznością, jakąś cząstką życia. Dlatego też tworzy Komitet Budowy Kościoła i czynny jest przy założeniu tutejszej parafii Św. Józefa w Rudzie Pabianickiej. Zakłada Dom Ludowy w lokalu wynajmowanym (nazwisko właścicieli nieczytelne). Powstaje też z jego inicjatywy Chór Kościelny. Ojciec czynnie, a nawet przodująco, działa przy umiastowieniu naszej osady, co też stało się w roku 1923. Bodajże w 1930 r. zostaje wice-burmistrzem Rudy Pabianickiej. Również Spółdzielczość pochłania część i to dużą część jego życia. Jest czynnym członkiem Zarządu P.S.S. w Łodzi, z resztą później odznaczonym.

O moim Ojcu można by pisać bardzo dużo, bo przy tych wyżej wymienionych funkcjach i pracach był człowiekiem nadzwyczaj skromnym i nigdy nie przebijającym się do nagród i pochwał. Innych wysuwał na czoło, sam pozostawał w cieniu. To on był jednym z wielu, u którego powstała myśl założenia w Łodzi wyższej uczelni.

Miałem wtedy 16-17 lat. Pamiętam jak tu u nas, na tarasie, rozmawiali koledzy ojca o tych sprawach. Byli to: zamordowany przez hitlerowców starosta Aleksy Rżewski, dyr. Franciszek Waszkiewicz (zginął w Gross-Rozen) i pan Sowiński. Uczelnia powstała jako oddział Uniwersytetu Warszawskiego, Wydz. Nauk Społeczno-Ekonomicznych. Profesorowie dojeżdżali z Warszawy, a słuchaczami byli wyżej wymienieni i wielu innych jak: prezydent m. Łodzi Cynarski, później zamordowany, kilku oficerów DOK w Łodzi i wielu innych. Byli to ludzie przeważnie w wieku 40-50 lat i starsi. Dla przykładu, Ojciec mój, kończąc uczelnię w 1932 r. miał lat 52 i jak wspomniałem pięcioro dzieci, w tym najmłodsze, 13-letnie. Na razie tyle o Ojcu, w dalszym ciągu moich wspomnień wciąż będzie przewijać się Jego osoba jako najstarszego w naszej rodzinie i przodującego.

Drugą osobą, którą należy podziwiać, to moja kochana Matka. Ta kobieta, chyba zaraz po ślubie z Ojcem moim postanowiła pomagać mu całe życie, bo naprawdę oddawała każdą cząstkę swego życia dla niego, dla dzieci i najbliższych, równocześnie pracując społecznie w Kole Ziemianek, Chórze itp. Kiedy nastały ciężkie chwile w czasie budowy domu, pracowała nawet zawodowo w przemyśle. Był to okres kiedy my, cała piątka, chodziliśmy "do szkół", a w domu nie było lekko. Wiem jedno, dzięki ogrodowi i jego plonom mogliśmy wegetować, być zdrowymi i wesołymi, a matka nasza, wszystkie te zawiłe sprawy wiązała - kręciła się i karmiła całą tę czeredę.

Te dwie osoby, to było największe spoiwo. Swym mądrym postępowaniem i autorytetem umieli nas, rodzeństwo, a nawet drugą linię rodziny przyciągać do siebie, do kochanego kąta przy ul. Zarzecznej. To oni wpoili we mnie, że nigdy nie chciałbym rozstać się z tym domem, ogrodem i związanymi z tym troskami i radościami. Ta ziemia i ogród dawały zdrowe, wiejskie, a jednocześnie miejskie życie w kulturze, czasem sielskie, a okresami ciężkie. Toteż niczego nie żałuję, że tu spędziłem prawie całe dotychczasowe życie. Tu poznałem przyrodę, tu się bawiłem i uczyłem z wielu innymi, do mnie podobnymi kolegami.

Zaczęły się lata trzydzieste. Jak wyżej wspomniałem Ojciec kończy wyższą uczelnię, ja idę dalej po Seminarium Nauczycielskim do Poznania, na Wydział Architektury.

W 1935 r. zaczynam pracować wspólnie z inż. arch. Wacławem Kowalewskim. Prowadziliśmy Biuro Projektowe "Arbud". Zarabiam niewiele, ale w sezonach budowlanych dobrze. Podobno młodość każe szumieć, więc czasem się szumiało. Trwa to 4 lata (1935-1939). Należało się teraz uspokoić i chyba założyć rodzinę. Rzeczywiście, w lutym 1937 r. na zabawie T-wa Gimnastycznego "Sokół" poznaję moją przyszłą żonę.

Potem nadszedł rok 1939. Wojna...

To był 3 września, niedziela. Manifestacje z powodu przystąpienia do wojny z Niemcami Anglii, a po południu Francji. Ta sprawa pochłania czas. Przychodzi środa, 5 września 1939 r. - ewakuacja mężczyzn z Łodzi. Idziemy na wschód. Brat Władysław, szwagier Stefan Marchwicki i kolega brata Ksawery Fuks - no i oczywiście ja. Cel - zaciągnięcie się do wojska. Wiadomo ogólnie jak to z tym było. Trzeba było iść dalej i dalej. Mając kartę powołania, a przynależność do saperów, powziąłem myśl przedostania się do Puław, a później do Lublina, do żony.(2)

Znów wszystkim wiadomo z literatury jak trudno było się przedostać za Wisłę. Toteż kiedy kiedy pod Żyrardowem spotykamy pierwsze oddziały wojska niemieckiego, po trzech dniach pobytu na wsi Wola Żyrardowska postanawiamy wracać do Łodzi. Ja teraz jestem w rozterce. Narażać się na obóz i iść dalej samemu, czy też wracać i próbować inaczej.

Wracamy więc do Łodzi, przechodząc różne przygody. Łódź w swastykach - nieprzyjemnie. Spotkanie z rodzicami. Ojciec przez te kilka dni posiwiał. Jest koniec września 1939 r. Zaczynają się aresztowania. Co robić? Uciekać? Ale jak? Między Łodzią i Warszawą powstała granica. Handlujemy przechodząc tę granicę z towarem do Warszawy. W październiku przyjeżdża do mnie pan Ciszek (zginął później w Oświęcimiu jako podharcmistrz Chorągwi Lubelskiej). Przyjeżdża po rzeczy, które zostały złożone w moim mieszkaniu w Rudzie. Po różnych tarapatach zabiera swoje rzeczy i odjeżdża do Lublina. Postanawiam i ja dotrzeć do Lublina. Jadę nielegalnie przez Koluszki do Warszawy i dalej do Lublina. W listopadzie wracam do Łodzi, znów nielegalnie przewieziony przez Koluszki. Przyczynił się do tego spotkany Niemiec-Rudzianin Bernstein. Tu w Rudzie likwiduję co się da. Zabieram obrączki i trochę pieniędzy (marki) i znów jadę do Lublina. Pieniędzy nie wolno przewozić - tylko 10 marek. Obrączki wszyto w swetrach, a pieniądze zwinięte w ruloniki wtopiono w tuby z pastą do zębów i kremem.

Ale co dalej? Trzeba pracować. Nikogo nie znam w Lublinie, by zatrudnić się w swym fachu. Przecież wtedy była dezorganizacja. Żadnych perspektyw zarobkowania. W końcu wracamy z żoną do Łodzi.

Niestety, nie mamy już domu. Rodziców wysiedlono, a mój drewniak rozebrano. Osiedlił się wtedy w naszym domu i ogrodzie jakiś Niemiec, repatriant z Turcji. Po roku wyrzucony przez władze niemieckie za nieróbstwo, a nowym władcą przy ul. Zarzecznej został Obersturmbahnfürer SS Adolf Deusing.

Zamieszkujemy z żoną u brata, w osobnym pokoju. Zaczyna się długi okres okupacji, biedy, strachu, nadmiernej pracy i wyczerpania.

W 1942 r. mieszkamy na Widzewie, przy fabryce, gdyż tam ja pracuję w wydziale budowlanym. Są to zakłady dawnej Widzewskiej Manufaktury zwanej teraz "Zellgarn AG.". Jest to fabryka sztucznego włókna więc kwasy, ługi i znów kwasy. Pomimo niezłego mieszkania przeprowadzamy się z powrotem do Rudy. Tu powietrze niezatrute. Mieszkamy w domu niemieckim, własności Mullera ob. ul. Jesiotrowa. Gehenna z ciągłym szpiegowaniem nas ze strony gospodarzy domu. Po wymówieniu nam mieszkania przez Mullera, w roku 1944 wyprowadzamy się na obecną ul. Popioły w lesie. Jest to dom naszych zakładów. Nastaje okres spokoju, aż nagle w lipcu 1944 r. zabierają mnie na roboty szańcowe za Sieradzem

Jeden mój urlop trzydniowy i znowu okopy. Zamierzam chorować. Ale jak? Kaleczę poważnie rękę i po badaniu na miejscu i w Łodzi zostaję znów odesłany na roboty przy okopach, ale już nic nie robię tylko czekam, aż mnie zwolnią z powodu okaleczenia, co staje się w listopadzie 1944 r. Wracam do domu i zostaję teraz zatrudniony w nadzorze przy urządzaniu schronów. Pozwala to mieć czas dla siebie. Nadchodzi styczeń 1945 r. 19 dzień stycznia. Wyzwolenie! Przeprowadzka do swojego starego domu. Krótka praca w M.O. w Rudzie. Zakładamy z bratem przedsiębiorstwo budowlane. To już zaczęły się czasy powojenne. W 1945 r do kwietnia powołany jestem jak wielu innych budowlanych do opieki nad porzuconym przedsiębiorstwem budowlano-drogowym "Joseph Kuppers" przy ul. Pomorskiej 71. 15 kwietnia tegoż roku oddaję tę firmę do Zjednoczenia Budownictwa. Od lutego do wyżej wymienionej daty pracowałem z Bolesławem Nowickim i cieślą (nazwiska nie pamiętam) nad uporządkowaniem pozostałych po Josephie Kuppersie inwentarzach, a po ich spisaniu oddaliśmy Zjednoczeniu.

FOTO ze zbiorów Elżbiety Świderskiej

Przypisy:
(1) Mowa o Stefanie Świderskim
(2) O tych wydarzeniach pisał również Stefan Świderski we "Wspomnieniach z pierwszych dni wojny". Można porównać spojrzenia ojca i syna na tę samą sytuację.